"Do poczytania..." cz.4
FRAGMENT KSIĄŻKI "WIEK CUDÓW"
Wiadomość gruchnęła w sobotę.
Zmiana przyszła niepostrzeżenie, przynajmniej u nas w domu. O wschodzie słońca jeszcze spaliśmy, więc nie wyczuliśmy niczego niezwykłego. Kilka ostatnich godzin poprzedzających chwilę, w której dowiedzieliśmy się o spowolnieniu, na trwałe zapisało się w mojej pamięci – pamiętam je mimo upływu tych wszystkich lat – jakby zostały uwięzione za szkłem.
Nocowała u mnie moja przyjaciółka Hanna i biwakowałyśmy w śpiworach na podłodze w salonie, gdzie ramię przy ramieniu przespałyśmy ze sto innych nocy. Obudził nas warkot kosiarek do trawy i szczekanie psów oraz ciche skrzypienie trampoliny, na której skakały bliźniaki z domu obok. Godzinę później obie miałyśmy
już stać w niebieskich strojach do piłki nożnej – z włosami ściągniętymi gumką, nasmarowane kremem z filtrem, w korkach stukających o kafelki.
– Miałam strasznie dziwny sen – powiedziała Hanna.
Leżała na brzuchu, opierając głowę na łokciu, jej długie jasne włosy wisiały splątane za uszami. Emanowała pewnym kościstym pięknem, którego jej zazdrościłam.
– Ty zawsze masz dziwne sny – stwierdziłam. Rozpięła śpiwór i usiadła, przyciskając kolana do piersi. Na jej szczupłym nadgarstku pobrzękiwała bransoletka ze stłoczonymi obok siebie charmsami. Była wśród nich połowa mosiężnego serduszka. Druga połowa należała do mnie.
– Śniło mi się, że jestem u siebie w domu, ale to nie był mój dom – ciągnęła. – Byłam z mamą, ale to nie była moja mama. Moje siostry nie były moimi siostrami.
– Ja prawie nigdy nie pamiętam snów – powiedziałam, a potem wstałam, żeby wypuścić koty z garażu.
Moi rodzice spędzali ten ranek tak jak wszystkie ranki, które pamiętam: czytali gazetę przy stole w jadalni. Nadal widzę, jak tam siedzą: matka w zielonym szlafroku, z mokrymi włosami, przebiegająca wzrokiem po kolejnych stronach, a ojciec milczący, już ubrany, czytający po kolei każdy artykuł, który odbijał się w grubych szkłach jego okularów.
Później ojciec długo przechowywał tamtą gazetę, jak jakąś pamiątkę, starannie złożoną obok gazety z dnia, w którym się urodziłam. Sobotnie artykuły, wydrukowane jeszcze przed nadejściem najnowszej wieści, donoszą o wzroście cen nieruchomości w mieście, o dalszej erozji kilku okolicznych plaż oraz o planie budowy nowej estakady. W tamtym tygodniu wielki biały rekin zaatakował miejscowego surfera, funkcjonariusze straży granicznej odkryli pięciokilometrowy tunel do przemytu narkotyków, który biegł niespełna dwa metry pod granicą z Meksykiem, i znaleziono ciało dawno zaginionej młodej dziewczyny zakopane
pod stertą białych kamieni na szerokiej bezludnej pustyni na wschodzie. Na ostatniej stronie widnieją godziny wschodu i zachodu słońca dla tamtego dnia – prognozy, które oczywiście się nie sprawdziły.
Pół godziny przed chwilą, w której usłyszeliśmy wiadomość, moja matka wyszła po obwarzanki.
Myślę, że koty wyczuły zmianę wcześniej niż my. Obydwa były kotami syjamskimi, ale różnych odmian. Chloe – senna, puchata i słodka. Tony uosabiał jej przeciwieństwo: starą, zalęknioną istotę, prawdopodobnie chorą psychicznie, która wyrywała sobie kępki sierści i zostawiała je na kupkach w całym domu niczym
zagubione na dywanie miniaturowe wersje suchych roślin toczonych przez wiatr po prerii.
W tych kilku ostatnich minutach niewiedzy, kiedy wsypywałam suchą karmę do ich misek, oba koty gwałtownie nastawiły uszu, odwracając się w stronę podwórka przed domem. Może w jakiś sposób wyczuły zmianę w powietrzu. Poznały warkot
volvo matki zatrzymującego się na podjeździe. Później zastanawiałam się jednak, czy nie rozpoznały także nietypowo szybkiego
obrotu kół, gdy pospiesznie parkowała samochód, albo paniki pobrzmiewającej w ostrym zgrzycie zaciąganego hamulca ręcznego.
Nawet ja szybko wyczułam nastrój matki, słysząc stukot jej stóp na werandzie i nerwowe pobrzękiwanie kluczy o drzwi. Pierwsze doniesienia, teraz tak spowszedniałe, usłyszała w radiu, jadąc z piekarni do domu.
– Włączcie telewizor, szybko – powiedziała. Brakowało jej tchu i była spocona. Zostawiła klucze w zamku, gdzie potem dyndały cały dzień. – Stało się coś przeokropnego.
Byliśmy przyzwyczajeni do retoryki matki. Zawsze przesadzała. Wyolbrzymiała. Zawyżała i przesadzała. „Coś przeokropnego” mogło oznaczać wszystko. Przypominało szeroką sieć obejmującą tysiąc możliwości, przeważnie tylko umiarkowanie złych: upały i korki, cieknące rury i długie kolejki. Nawet dym z papierosa, jeśli unosił się zbyt blisko, mógł być „czymś naprawdę, autentycznie
przeokropnym”.
Nie spieszyliśmy się z reakcją. Ojciec, ubrany w wyszczuplającą żółtą koszulkę Padres, pozostał przy stole z jedną dłonią na kubku kawy, a drugą opartą na karku, i kończył czytać jeden z artykułów o biznesie. Podeszłam i otworzyłam torbę z obwarzankami, mnąc papier w palcach. Nawet Hanna znała moją matkę na tyle dobrze, by nie przerywać tego, co akurat robiła – polowania na serek śmietankowy na dolnej półce lodówki.
– Widzieliście to? – zapytała matka.
Nie widzieliśmy.
Moja matka była kiedyś aktorką. Jej dawne reklamy – przeważnie produktów do pielęgnacji włosów i akcesoriów kuchennych – leżały pogrzebane w niskiej stercie zakurzonych czarnych kaset wideo za telewizorem. Ludzie ciągle mi powtarzali, jaka była piękna w młodości, a ja zauważałam to piękno w jej jasnej cerze i wysokiej strukturze kości policzkowych, choć w wieku średnim matka przybrała na wadze. Teraz przez godzinę w tygodniu prowadziła w liceum kółko teatralne, a przez cztery godziny uczyła historii. Mieszkaliśmy sto pięćdziesiąt kilometrów od Hollywood.
Matka stała na naszych śpiworach, pół metra od ekranu telewizora. Kiedy teraz o tym myślę, wyobrażam sobie, że zakryła usta dłonią, jak zawsze, gdy coś ją martwiło, ale wtedy byłam zwyczajnie zakłopotana, bo czarna falista podeszwa jej adidasów deptała śpiwór Hanny: delikatny, bawełniany, różowy i w groszki, zaprojektowany nie na niebezpieczeństwa pól biwakowych, lecz wyłącznie
na pluszowe dywany ogrzewanych domów.
– Słyszeliście, co powiedziałam? – zapytała matka, odwracając się do nas.
Miałam usta wypchane obwarzankiem i serkiem. Między siekaczami utknęło mi ziarenko sezamu.
– Joel! – krzyknęła matka do ojca. – Mówię poważnie. To potworne.
Ojciec oderwał wzrok od gazety, ale nadal mocno przyciskał palec wskazujący w miejscu, w którym przerwał lekturę. Skąd mogliśmy wiedzieć, że uczynki wszechświata w końcu zasłużyły na płomienność słów mojej matki?
Zmiana przyszła niepostrzeżenie, przynajmniej u nas w domu. O wschodzie słońca jeszcze spaliśmy, więc nie wyczuliśmy niczego niezwykłego. Kilka ostatnich godzin poprzedzających chwilę, w której dowiedzieliśmy się o spowolnieniu, na trwałe zapisało się w mojej pamięci – pamiętam je mimo upływu tych wszystkich lat – jakby zostały uwięzione za szkłem.
Nocowała u mnie moja przyjaciółka Hanna i biwakowałyśmy w śpiworach na podłodze w salonie, gdzie ramię przy ramieniu przespałyśmy ze sto innych nocy. Obudził nas warkot kosiarek do trawy i szczekanie psów oraz ciche skrzypienie trampoliny, na której skakały bliźniaki z domu obok. Godzinę później obie miałyśmy
już stać w niebieskich strojach do piłki nożnej – z włosami ściągniętymi gumką, nasmarowane kremem z filtrem, w korkach stukających o kafelki.
– Miałam strasznie dziwny sen – powiedziała Hanna.
Leżała na brzuchu, opierając głowę na łokciu, jej długie jasne włosy wisiały splątane za uszami. Emanowała pewnym kościstym pięknem, którego jej zazdrościłam.
– Ty zawsze masz dziwne sny – stwierdziłam. Rozpięła śpiwór i usiadła, przyciskając kolana do piersi. Na jej szczupłym nadgarstku pobrzękiwała bransoletka ze stłoczonymi obok siebie charmsami. Była wśród nich połowa mosiężnego serduszka. Druga połowa należała do mnie.
– Śniło mi się, że jestem u siebie w domu, ale to nie był mój dom – ciągnęła. – Byłam z mamą, ale to nie była moja mama. Moje siostry nie były moimi siostrami.
– Ja prawie nigdy nie pamiętam snów – powiedziałam, a potem wstałam, żeby wypuścić koty z garażu.
Moi rodzice spędzali ten ranek tak jak wszystkie ranki, które pamiętam: czytali gazetę przy stole w jadalni. Nadal widzę, jak tam siedzą: matka w zielonym szlafroku, z mokrymi włosami, przebiegająca wzrokiem po kolejnych stronach, a ojciec milczący, już ubrany, czytający po kolei każdy artykuł, który odbijał się w grubych szkłach jego okularów.
Później ojciec długo przechowywał tamtą gazetę, jak jakąś pamiątkę, starannie złożoną obok gazety z dnia, w którym się urodziłam. Sobotnie artykuły, wydrukowane jeszcze przed nadejściem najnowszej wieści, donoszą o wzroście cen nieruchomości w mieście, o dalszej erozji kilku okolicznych plaż oraz o planie budowy nowej estakady. W tamtym tygodniu wielki biały rekin zaatakował miejscowego surfera, funkcjonariusze straży granicznej odkryli pięciokilometrowy tunel do przemytu narkotyków, który biegł niespełna dwa metry pod granicą z Meksykiem, i znaleziono ciało dawno zaginionej młodej dziewczyny zakopane
pod stertą białych kamieni na szerokiej bezludnej pustyni na wschodzie. Na ostatniej stronie widnieją godziny wschodu i zachodu słońca dla tamtego dnia – prognozy, które oczywiście się nie sprawdziły.
Pół godziny przed chwilą, w której usłyszeliśmy wiadomość, moja matka wyszła po obwarzanki.
Myślę, że koty wyczuły zmianę wcześniej niż my. Obydwa były kotami syjamskimi, ale różnych odmian. Chloe – senna, puchata i słodka. Tony uosabiał jej przeciwieństwo: starą, zalęknioną istotę, prawdopodobnie chorą psychicznie, która wyrywała sobie kępki sierści i zostawiała je na kupkach w całym domu niczym
zagubione na dywanie miniaturowe wersje suchych roślin toczonych przez wiatr po prerii.
W tych kilku ostatnich minutach niewiedzy, kiedy wsypywałam suchą karmę do ich misek, oba koty gwałtownie nastawiły uszu, odwracając się w stronę podwórka przed domem. Może w jakiś sposób wyczuły zmianę w powietrzu. Poznały warkot
volvo matki zatrzymującego się na podjeździe. Później zastanawiałam się jednak, czy nie rozpoznały także nietypowo szybkiego
obrotu kół, gdy pospiesznie parkowała samochód, albo paniki pobrzmiewającej w ostrym zgrzycie zaciąganego hamulca ręcznego.
Nawet ja szybko wyczułam nastrój matki, słysząc stukot jej stóp na werandzie i nerwowe pobrzękiwanie kluczy o drzwi. Pierwsze doniesienia, teraz tak spowszedniałe, usłyszała w radiu, jadąc z piekarni do domu.
– Włączcie telewizor, szybko – powiedziała. Brakowało jej tchu i była spocona. Zostawiła klucze w zamku, gdzie potem dyndały cały dzień. – Stało się coś przeokropnego.
Byliśmy przyzwyczajeni do retoryki matki. Zawsze przesadzała. Wyolbrzymiała. Zawyżała i przesadzała. „Coś przeokropnego” mogło oznaczać wszystko. Przypominało szeroką sieć obejmującą tysiąc możliwości, przeważnie tylko umiarkowanie złych: upały i korki, cieknące rury i długie kolejki. Nawet dym z papierosa, jeśli unosił się zbyt blisko, mógł być „czymś naprawdę, autentycznie
przeokropnym”.
Nie spieszyliśmy się z reakcją. Ojciec, ubrany w wyszczuplającą żółtą koszulkę Padres, pozostał przy stole z jedną dłonią na kubku kawy, a drugą opartą na karku, i kończył czytać jeden z artykułów o biznesie. Podeszłam i otworzyłam torbę z obwarzankami, mnąc papier w palcach. Nawet Hanna znała moją matkę na tyle dobrze, by nie przerywać tego, co akurat robiła – polowania na serek śmietankowy na dolnej półce lodówki.
– Widzieliście to? – zapytała matka.
Nie widzieliśmy.
Moja matka była kiedyś aktorką. Jej dawne reklamy – przeważnie produktów do pielęgnacji włosów i akcesoriów kuchennych – leżały pogrzebane w niskiej stercie zakurzonych czarnych kaset wideo za telewizorem. Ludzie ciągle mi powtarzali, jaka była piękna w młodości, a ja zauważałam to piękno w jej jasnej cerze i wysokiej strukturze kości policzkowych, choć w wieku średnim matka przybrała na wadze. Teraz przez godzinę w tygodniu prowadziła w liceum kółko teatralne, a przez cztery godziny uczyła historii. Mieszkaliśmy sto pięćdziesiąt kilometrów od Hollywood.
Matka stała na naszych śpiworach, pół metra od ekranu telewizora. Kiedy teraz o tym myślę, wyobrażam sobie, że zakryła usta dłonią, jak zawsze, gdy coś ją martwiło, ale wtedy byłam zwyczajnie zakłopotana, bo czarna falista podeszwa jej adidasów deptała śpiwór Hanny: delikatny, bawełniany, różowy i w groszki, zaprojektowany nie na niebezpieczeństwa pól biwakowych, lecz wyłącznie
na pluszowe dywany ogrzewanych domów.
– Słyszeliście, co powiedziałam? – zapytała matka, odwracając się do nas.
Miałam usta wypchane obwarzankiem i serkiem. Między siekaczami utknęło mi ziarenko sezamu.
– Joel! – krzyknęła matka do ojca. – Mówię poważnie. To potworne.
Ojciec oderwał wzrok od gazety, ale nadal mocno przyciskał palec wskazujący w miejscu, w którym przerwał lekturę. Skąd mogliśmy wiedzieć, że uczynki wszechświata w końcu zasłużyły na płomienność słów mojej matki?
KSIĄŻKĘ MOŻECIE KUPIĆ W KSIĘGARNI INTERNETOWEJ "ZNAK" W PROMOCYJNEJ CENIE (KLIKNIJ TUTAJ)